Często słyszymy pytania o to, czy podoba nam się w Stanach, w Dolinie, czy nie żałujemy wylotu, czy jesteśmy szczęśliwi. I zawsze bez wahania, odpowiadamy, że TAK. Zalety są niesamowite, staram się niemalże codziennie doceniać to, co tu mamy – pogodę, słońce, bliskość oceanu, widoki, San Francisco, możliwości. Dolina to uosobienie powiedzenia 'Sky is the limit’. Nie w kwestii pieniędzy, bo te nie leżą na ulicy, ale w kwestii ambicji.
Jednak nieraz budzi się w nas tęsknota za Warszawą, za tym poczuciem bycia na 100% u siebie, za przyjaciółmi, za wieczornymi posiadówkami na podłodze u znajomych (bo tak wygodniej), za ich dzieciakami, które chodziły w pieluchach, a teraz to chodzą do szkoły, za ulubionymi miejscówkami (Mielżyński, Vapiano na Taśmowej, Chińczyk na Kabatach i inne), za warszawskimi galeriami i garażem podziemnym z kauczukową podłogą, za spacerami po Starówce, Placu Bankowym, Muranowie, no i wreszcie za naszym nowym mieszkaniem na Służewcu z wielką wanną i osiedlem, na którym było wszystko. A także za rodziną w Suwałkach i Łowiczu, choć do Suwałk kolejne 5h samochodem jednym pasem z tirami jest jak rollercoasterem bez trzymanki i naprawdę za tą podróżą tęsknić się nie da.
Gdyby tylko loty z San Francisco do Warszawy były bezpośrednie i trały 6.5h tak jak z Nowego Jorku, to można by wpadać kilka razy w roku, tak jak z San Fran do Nowego Jorku (Kuba był w tym roku chyba ze 4 razy). Jednak odległość jest 2 razy większa i całość skutecznie utrudnia decyzję o locie. No, nie wspomnę o wizach, bo do tych też dostosować się trzeba.
Eh, naprawdę tęsknimy i z takiego tunelu, gdyby istniał, skorzystałabym choćby zaraz.