Wrociliśmy! Coż to był za wyjazd… Tak skondensowany, że mamy wrażenie, jakby nas z miesiąc nie było. O poszczególnych częściach wycieczki będę pisała w kolejnych postach, na dziejszy wpis szczególnie zasługuje nasz największy bohater – Phantom2, czyli dron oraz GoPro Hero.
To nowa zabawka, ale bardzo przydatna, wzięlismy ją ze sobą na wyjazd głównie ze względu na Las Vegas i nagrania panoramy miasta jak i panoramy targów CES. Oczywiście zabawy dronem trwały od pierwszego dnia wyjazdu, tj. już od Zion Park, potem przez kolejne kilka dni, aż w poniedziałek dojechaliśmy do Wielkiego Kanionu. Trzeba dodać, że za każdym razem gdy włączamy drona, natychmiast atrakcją wycieczki przestaje być miejsce, do którego przybyliśmy, tylko on sam :) Już ustaliliśmy, że powinniśmy stawiać kapelusz na ziemi i zbierać kasę za pokazy!
No więc nie inaczej było w Wielkim Kanionie. Prawdą jednak jest, że latanie dronem jest jakoby wciąż ryzykowne, bo w końcu to tylko zdalnie sterowany mały przedmiot, który zawsze może (choć przecież nie powinien!) przestać słuchać się kontrolera. Istnieje więc jakieś tam ryzyko, że poleci nie w tym kierunku co trzeba, że zahaczy o coś, że wiatr go zdmuchnie, że – nie do pomyślenia – spadnie! Co prawda ma taką funkcję, że jak straci zasięg, to powinien wrócić do miejsca startu. Ale przecież to wszystko nie zdarzy się nam:)
No więc jak wielki jest Wielki Kanion nikomu nie trzeba mówić. Latanie nad nim to rzeczywiście dreszcz emocji, ale chęć posiadania tego jedynego, niepowtarzalnego, najlepszego materiału nagranego z góry jest ogromnie kusząca. No więc wystartował. Raz, potem drugi. Wymyśliliśmy sobie takie ujęcie, że będziemy stali na brzegu skały, a GoPro z Phantomem po spuszczeniu do dołu powoli wzniesie się pionowo do góry i w którymś momencie zacznie nas łapać w kadrze. To samo nagraliśmy dzień wcześniej na Horshoe Bend.
Widzicie go na poniższych dwóch zdjęciach?
Tak więc Jesse pokierował drona w dół, my staliśmy gotowi, i kiedy miał wracać do góry… nagle przestał reagować i schodził stale w dół! Jesse spanikował, stery przejął Kuba, ale po chwili zwykle donośny głos śmigieł totalnie ucichł…
Straciliśmy go? Nie do wiary! Oczywiście cała widownia zaraz zaczęła zadawać pytania o to, co się stało, a my nie mieliśmy żadnych odpowiedzi. Próżno było patrzeć w dół przez barierki, bo jedyne, co było widać, to wielka przestrzeń i krzaki gdzieś daleko w dole. Nasza skała była wysunięta w przód, więc pod nami również mogło zadziać się wszystko…
Co by się nie stało, ta cisza była przeszywająca. Kuba wyłączył kontroler, ale dron nie wrócił. Wydawało się to trochę nieprawdopodobne by zgubić drona w Wielkim Kanionie. Ciężko o „lepsze” miejsce na ziemi! Dosyć szybko jednak docierało do nas, że przepadł na dobre.
Wielki Kanion to nie prostopadła przepaść tak jak np. Horseshoe Bend, tylko mnóstwo skosów, dróżek, spadów i w końcu drzew i krzaków. Mieliśmy cień nadziei, że zatrzymał się gdzieś blisko przy naszej skale i nie potłukł za mocno. Spróbowaliśmy dostrzec go z innego puntku przez nasze obiektywy, ale nic z tego. Jedyne, co znaleźliśmy, to pumy i rodzinę jeleni. Zresztą nawet gdybyśmy go znaleźli, to jak go odzyskać?
Było dosyć zimno, kilka stopni poniżej zera, trochę przymarzaliśmy. Trzeba było jechać dalej i na wieczór być już w LV. Zdjęć też nie zrobiliśmy za wiele, bo cała przygoda wydarzyła się dosyć wcześnie, a po niej miny mieliśmy niewesołe. Sam dron kosztował ok $800, ale cały pakiet z kamerą i specjalnym montażem to kwota ok $1500. Poza tym – potrzebowaliśmy go na Las Vegas…
Ja naciskałam, by zgłosić „zgubę” do władz parku, gdyby a nuż jakiś łoś ją znalazł i przyniósł na porożu czy stał się jakikolwiek inny cud. Jesse dodatkowo wymyślił, by podzwonić po wspinaczach linowych i wyznaczyć nagrodę $500 za znalezienie drona.
Niezłe wyzwanie! O ile dron spadł gdzieś blisko naszej skały, to jeszcze ok, ale mógł sturlać się właściwie wszędzie, lub wpaść w gęste krzaki, lub roztrzaskać się na części. Mimo to kilku wspinaczy zgodziło się przyjąć zadanie! Pierwszy z nich wyruszył już na drugi dzień rano, we wtorek.
Nadzieje na znalezienie wzrosły jeszcze wtedy, gdy Kuba zorientował się w instrukcjach, że gdy bateria Phantoma się kończy zaczyna on pionowo lądować tam, gdzie to tylko możliwe. To by pasowało do tego, co mówił Jesse. Tylko szkoda, że miałoby się to stać akurat w Grand Canyonie… Co prawda nie mieliśmy pojęcia, by bateria była blisko ku końcowi. Phantom może latać ok 20minut (kiedyś rekordy to były 5 minut), ale prawdą jest, że było całkiem zimno, więc czas działania baterii mógł się drastycznie skrócić.
No więc takie polecenie dostał wspinaczkowiec, by zacząć od miejsca tuż pod naszą skarpą. My w tym czasie byliśmy już na targach w Las Vegas, realizując wcześniej zaplanowane zadania.
W końcu Jesse dostaje telefon – JEST!
Znalazł się! Na dole, pod naszą skarpą, jakieś 300 metrów. Na szczęście nie na samym dole przy brzegu rzeki Kolorado ;) Wtedy pozostało już tylko czekać, aż przyjdzie paczka i zobaczyć, co jest na nagraniu.
Poniżej jeszcze cieplutkie video z wyjazdu! Od ok 2:00 min zaczyna się część o Grand Canyonie razem z upadkiem drona (od 2:27).
Potwierdziły się nasze przypuszczenia. Dron musiał uznać, że poziom baterii jest za niski i nie będzie wzlatywał dalej. Zaczął się opuszczać, i pewnie nieco się zdziwił, że gruntu długo nie ma. W końcu wylądował, ale niestety się przewrócił i śmigła jeszcze przez jakieś pół godziny szorowały kamienistą ziemię. Na to to siłę miał.. Na szczęście nie ucierpiały mocno i wskrzesiliśmy go w Las Vegas. Znowu sprawował się doskonale. Niesamowicie nam ulżyło! Oby to była ostatnia ostatnia taka jego przygoda…
Zostaw odpowiedź